2015-04-22

Lśniące Oczy

Dzień zaczął się jak każdy inny. No, prawie… Gdy przygotowywałam śniadanie okazało się, że zabrakło kawy.
- Ech… Gdy wrócę od Bercheda, czeka mnie kolejna wyprawa do lasów Irii. – powiedziałam do siebie zrezygnowana.
Poważnie. Nie mam pojęcia dlaczego ani w całym Uladh, ani żadnym ze sklepów w Irii nie można znaleźć nawet ziarenka zwykłej kawy.
Choć u Bercheda prawie zasnęłam nad scrollem, to jakoś udało się przetrwać dzień bez większej wpadki. Po powrocie zrobiłam mały porządek w plecaku, zostawiając mniej istotne rzeczy. Trzeba mieć jak najwięcej miejsca, żeby te wyprawy nie odbywały się zbyt często. Zabrałam ze sobą tylko Fire Wanda i założyłam robe, które zabieram na wyprawy.



Droga do Cobh minęła bez komplikacji. Po drodze przywitałam się z Fletą, która jak zwykle spacerowała po Sen Mag. Tu jednak musiałam czekać parę godzin, bo od Karisa usłyszałam, że właśnie przypłynął i łódź nie jest jeszcze gotowa do drogi do Irii.
Na szczęście morze było spokojne. W przeciwnym razie pewnie znowu spędziłabym cały rejs wpatrując się w dno wiadra…

Po dotarciu do obozu w Qilla, Koa (mój pegaz) mogła wreszcie rozprostować skrzydła. Szybowałyśmy gładko, a pod nami migały tylko mangusty, mrówkojady i drzewa. Gdzieniegdzie pasło się tylko samotne gnu, czy przebiegł galopujący mustang. Kierowałam się do wioski Cor, ponieważ z powietrza trudno wypatrzeć interesujące mnie miejsce, nie wspominając o znalezieniu miejsca do lądowania.

Również tutaj podróż przebiegła bez żadnych przeszkód (jeśli nie liczyć komarów między zębami), jednak zaraz po wylądowaniu poczułam na sobie czyjś wzrok. Rozglądałam się nerwowo, ale nie był to żaden z mieszkańców…
- To pewnie przez to duszne powietrze – pomyślałam, żeby się uspokoić.
Chciałam zdążyć na statek do Uladh zanim nadejdzie noc, więc od razu ruszyłam na zachód. Przechodząc przez wioskę pozdrowiłam Kousaia.
Niestety trafiłam również na Voighta… Choć nie przepadam za nim, to przywitałam go z grzeczności. W końcu pomógł mi zidentyfikować kilka naprawdę starych dokumentów, które znalazłam w Irii.

Przedzieranie się przez wilgotne i gorące lasy Herba Jungle to najgorsza część tych wypraw. Co gorsza, Koa z jakiegoś powodu odmówiła wejścia do dżungli, więc musiała zostać w wiosce, a ja dalej nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jestem obserwowana.

Kilka potknięć o korzenie i twardych lądowań później dotarłam do interesujących mnie drzewek. Zaczęłam trząść nimi jak szalona, nie przejmując się zbytnio spadającymi gałęziami. Chciałam to już mieć za sobą, bo po drodze wydawało mi się, że widzę parę świecących w cieniu drzew oczu. Gdybym wiedziała, że to potwór mogłabym łatwo sobie z nim poradzić, ale jeśli to duch… Te prawie zawsze są odporne na magię, a nie chciałabym takiego rozwścieczyć…

Powoli zaczął zapadać mrok, więc do Cor wracałam już biegiem. Jeszcze nigdy tak mnie nie ucieszył widok tutejszych świetlików. Mieszkańcy zdążyli się już pochować w swoich chatach. Usiadłam zdyszana pod jedną z lamp, obiecując sobie, że któregoś dnia popracuję nad swoją kondycją.
Nagle zastygłam w bezruchu.
Dokładnie naprzeciw mnie, pod jednym z krzaków widziałam parę zielonych, świecących w ciemnościach oczu. Tym razem widziałam je o wiele wyraźniej.
Powolutku, nawet na chwilę nie przystając, zaczęły sunąć tuż nad ziemią i zbliżać się do mnie.
Odruchowo złapałam za wanda.
- Nawet jeśli to duch, to spróbuję zyskać nieco czasu odpychając go fireboltem – pomyślałam.
Dalej siedząc na ziemi czekałam w napięciu, aż podejdzie do światła, żebym choć wiedziała gdzie celować.
I wreszcie go zobaczyłam.

Malutki, czarny Lynx podszedł do mnie i zaczął szturchać łapką jedną z toreb. Otwarłam ją śmiejąc się z samej siebie, a ten wyciągnął zasuszonego już karpika, który musiał się gdzieś zawieruszyć od ostatniego łowienia nad Abb Neagh. Gdy już skończył jeść, zwinął się w kłębek na moich nogach.
- No tak… Czarownicy przydałby się chowaniec. Pewnie chciałbyś nim zostać? – powiedziałam uśmiechając się i głaszcząc go, a ten tylko mruczał zadowolony.

W drodze do domu najtrudniejsze było przekonać Koę, że nie ma się czego obawiać i trzymać się jej jedną ręką, w drugiej trzymając nowego towarzysza. Na szczęście zdążyłam na ostatni kurs do Uladh, choć Karis już prawie rzucał cumy, ponieważ zanosiło się na sztorm. Byłam zbyt zmęczona po dniu pełnym wrażeń, więc przespałam całą drogę do Cobh. Wróciłam do domu tylko po to, żeby zabrać kilka dokumentów, zostawić zebrane ziarna i od razu ruszyłam w stronę chatki Bercheda. Nie był zbyt zadowolony, że już drugi dzień z rzędu jestem nieprzytomna…

A co z Lynxem? Gdy został moim chowańcem, z każdym dniem coraz bardziej przypominał zwykłego kota. Jako chowaniec musiał się odróżniać od zwyczajnych kotów, więc poprosiłam Eluned o przygotowanie dla niego kapelusza. Obecnie możecie go znaleźć spacerującego w pobliżu mojej chatki.



PS. Wraz z zakończeniem szkolenia na Clerica i ukończeniem korespondencyjnego kursu na Aptekarza zostałam przyjęta do grona druidów~

2 komentarze:

  1. Gratuluję pani Druid! o: Lynx to kot? Myślałem że bardziej lis

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      A lynx to w zasadzie nasz ryś, czyli bliżej mu jednak do kota.

      Usuń