Dzień zaczął się jak każdy inny. No,
prawie… Gdy przygotowywałam śniadanie okazało się, że zabrakło kawy.
- Ech… Gdy wrócę od Bercheda, czeka mnie
kolejna wyprawa do lasów Irii. – powiedziałam do siebie zrezygnowana.
Poważnie. Nie mam pojęcia dlaczego ani w całym
Uladh, ani żadnym ze sklepów w Irii nie można znaleźć nawet ziarenka zwykłej
kawy.
Choć u Bercheda prawie zasnęłam nad
scrollem, to jakoś udało się przetrwać dzień bez większej wpadki. Po powrocie
zrobiłam mały porządek w plecaku, zostawiając mniej istotne rzeczy. Trzeba mieć
jak najwięcej miejsca, żeby te wyprawy nie odbywały się zbyt często. Zabrałam
ze sobą tylko Fire Wanda i założyłam robe, które zabieram na wyprawy.
Droga do Cobh minęła bez komplikacji. Po
drodze przywitałam się z Fletą, która jak zwykle spacerowała po Sen Mag. Tu
jednak musiałam czekać parę godzin, bo od Karisa usłyszałam, że właśnie
przypłynął i łódź nie jest jeszcze gotowa do drogi do Irii.
Na szczęście morze było spokojne. W
przeciwnym razie pewnie znowu spędziłabym cały rejs wpatrując się w dno wiadra…
Po dotarciu do obozu w Qilla, Koa (mój
pegaz) mogła wreszcie rozprostować skrzydła. Szybowałyśmy gładko, a pod nami
migały tylko mangusty, mrówkojady i drzewa. Gdzieniegdzie pasło się tylko
samotne gnu, czy przebiegł galopujący mustang. Kierowałam się do wioski Cor, ponieważ z
powietrza trudno wypatrzeć interesujące mnie miejsce, nie wspominając o
znalezieniu miejsca do lądowania.
Również tutaj podróż przebiegła bez
żadnych przeszkód (jeśli nie liczyć komarów między zębami), jednak zaraz po
wylądowaniu poczułam na sobie czyjś wzrok. Rozglądałam się nerwowo, ale nie był
to żaden z mieszkańców…
- To pewnie przez to duszne powietrze –
pomyślałam, żeby się uspokoić.
Chciałam zdążyć na statek do Uladh zanim
nadejdzie noc, więc od razu ruszyłam na zachód. Przechodząc przez wioskę
pozdrowiłam Kousaia.
Niestety trafiłam również na Voighta… Choć
nie przepadam za nim, to przywitałam go z grzeczności. W końcu pomógł mi
zidentyfikować kilka naprawdę starych dokumentów, które znalazłam w Irii.
Przedzieranie się przez wilgotne i gorące
lasy Herba Jungle to najgorsza część tych wypraw. Co gorsza, Koa z
jakiegoś powodu odmówiła wejścia do dżungli, więc musiała zostać w wiosce, a ja
dalej nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jestem obserwowana.
Kilka potknięć o korzenie i twardych
lądowań później dotarłam do interesujących mnie drzewek. Zaczęłam trząść nimi
jak szalona, nie przejmując się zbytnio spadającymi gałęziami. Chciałam to już
mieć za sobą, bo po drodze wydawało mi się, że widzę parę świecących w cieniu
drzew oczu. Gdybym wiedziała, że to potwór mogłabym łatwo sobie z nim poradzić,
ale jeśli to duch… Te prawie zawsze są odporne na magię, a nie chciałabym
takiego rozwścieczyć…
Powoli zaczął zapadać mrok, więc do Cor
wracałam już biegiem. Jeszcze nigdy tak mnie nie ucieszył widok tutejszych
świetlików. Mieszkańcy zdążyli się już pochować w swoich chatach. Usiadłam zdyszana pod
jedną z lamp, obiecując sobie, że któregoś dnia popracuję
nad swoją kondycją.
Nagle zastygłam w bezruchu.
Dokładnie naprzeciw mnie, pod jednym z
krzaków widziałam parę zielonych, świecących w ciemnościach oczu. Tym razem
widziałam je o wiele wyraźniej.
Powolutku, nawet na chwilę nie przystając,
zaczęły sunąć tuż nad ziemią i zbliżać się do mnie.
Odruchowo złapałam za wanda.
- Nawet jeśli to duch, to spróbuję zyskać
nieco czasu odpychając go fireboltem – pomyślałam.
Dalej siedząc na ziemi czekałam w napięciu,
aż podejdzie do światła, żebym choć wiedziała gdzie celować.
I wreszcie go zobaczyłam.
Malutki, czarny Lynx podszedł do mnie i
zaczął szturchać łapką jedną z toreb. Otwarłam ją śmiejąc się z samej siebie, a
ten wyciągnął zasuszonego już karpika, który musiał się gdzieś zawieruszyć od
ostatniego łowienia nad Abb Neagh. Gdy już skończył jeść, zwinął się w kłębek
na moich nogach.
- No tak… Czarownicy przydałby się
chowaniec. Pewnie chciałbyś nim zostać? – powiedziałam uśmiechając się i
głaszcząc go, a ten tylko mruczał zadowolony.
W drodze do domu najtrudniejsze było przekonać
Koę, że nie ma się czego obawiać i trzymać się jej jedną ręką, w drugiej
trzymając nowego towarzysza. Na szczęście zdążyłam na ostatni kurs do Uladh,
choć Karis już prawie rzucał cumy, ponieważ zanosiło się na sztorm. Byłam zbyt
zmęczona po dniu pełnym wrażeń, więc przespałam całą drogę do Cobh. Wróciłam do
domu tylko po to, żeby zabrać kilka dokumentów, zostawić zebrane ziarna i od
razu ruszyłam w stronę chatki Bercheda. Nie był zbyt zadowolony, że już drugi
dzień z rzędu jestem nieprzytomna…
A co z Lynxem? Gdy został moim chowańcem,
z każdym dniem coraz bardziej przypominał zwykłego kota. Jako chowaniec musiał
się odróżniać od zwyczajnych kotów, więc poprosiłam Eluned o przygotowanie dla
niego kapelusza. Obecnie możecie go znaleźć spacerującego w pobliżu mojej
chatki.
PS. Wraz z zakończeniem szkolenia na Clerica i ukończeniem korespondencyjnego kursu na Aptekarza zostałam przyjęta do grona druidów~
Gratuluję pani Druid! o: Lynx to kot? Myślałem że bardziej lis
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńA lynx to w zasadzie nasz ryś, czyli bliżej mu jednak do kota.